Tuż przed nasza przeprowadzką do Warszawy, przeżywałem dość ciekawy okres. Z jednej strony czułem się jak skorupiak, powoli lecz bezwzględnie opadający na dno nieprawdopodobnie głębokiej szczeliny morskiej, którego to skorupka coraz ciężej znosi wszechogarniające ciśnienie. A końca nie widać. Z drugiej znów, coraz lepiej zdawałem sobie sprawę ze swoich słabości i potrafiłem im przeciwdziałać. Po czasie stwierdzam, że gówno wiedziałem ale podziwiam siebie za ówczesną walkę. Chyba mogło być gorzej. Całe szczęście, że nikt tego nie przeczyta!
W drugiej części opisałem wiele historii i ciekawostek, dlatego teraz, w trzeciej, pozwolę sobie tylko na drobne uzupełnienia.
- Gdzie jest tata? - pyta Jasio patrząc prosto na mnie. Mówi oczywiście do Magdy. - No przecież Jasiu idzie zaraz obok ciebie... Nie! - odpowiada Jaś - to jakiś obcy Pan! to nie tata! Minę ma poważna, nawet w oczach nie ma śladu kłamstwa, mina zafrapowana. Nieco później już zaczął się zgrywać, mówił, że nie ma Frania tylko Leon a on się nazywa Jacek (z godzinę wcześniej spotkaliśmy "Kośków" na placu zabaw na Litewskim). Pierwszoligowy konfabulator. To samo było później z Magdą. Ogólnie w tym okresie zaczął sporo zmyślać. Pamiętam, że zaczęło się jeszcze we Wrocławiu jak Frankowi mówiłem cyferki na bramach, a Jaś specjalnie przekręcał je i się przy tym śmiał. W tym czasie przed wyjazdem do Wa-wy, dalej go to bawiło, ale potrafił dłużej wytrzymać z poważną miną i ogrywać swoją 'rolę'.
Franek, jak pamiętam, budził się codziennie przed szóstą. Nigdy nie lubiłem wstawać skoro świt, a przy opiece całodobowej tak wczesne wstawanie mocno nadwątlało moje i tak liche siły. Nie pomagało to w odporności przeciw-stresowej, a charakterek Frania dodawał powoli, ale sukcesywnie ciężaru do mojego 'syzyfowego kamienia'. Czytając tę strofę możesz sądzić czytelniku, że nic poza trudami mnie nie czekało. No chyba, że większe trudy. Masz rację, tak było.
Po czasie wiem, że niezwykle wzmocniło to mój charakter i wytrzymałość na dalsze przygody życiowe. Wtedy jednak jedyne co widziałem to gęstniejącą ciemność oraz jęki i krzyki konających, brzęknięcia łańcuchami oraz gdzieniegdzie przemykającą białą zjawę która zdawała się szeptać mi do ucha "... i zemrzesz w bólu, samotności i sromocie, a dzikie psy będą rozszarpywać twe bezbronne ciało na miliony kawałków cierpienia... UUUUuuuUUUU!!!!" Tak było, true story bro.
Franek, jak pamiętam, robił wszystko to co wcześniej, tylko bardziej. Cyfry, litery, piosenki, śpiewanie, bieganie. Wciskał guzik aby przyjechała winda bez pomocy. Ganiali się z Jankiem który pierwszy. Wszędzie. W tym czasie rozbił sobie buzię o śmietnik na spacerze. Całe szczęście lekko, ale policzek nieco zdarty.
Pamiętam jednak te momenty gdy Franek się budził po dziennym spaniu. Przytulał się, ba! wtulał właściwie. Czułem wtedy, że jestem jego całym światem, oparciem w trudnościach i mimo że to tylko ulotna chwila, czuje że jestem w stanie dla tego małego człowieczka znieść wszystkich i wszystko. To samo z Jasiem. Mimo, że sporo starszy, wtula się całym sobą. Bez żadnych warunków, beż żadnych oczekiwań. Po prostu bądź.
Teraz kilka rycin, wspomnienia jak żywe.
{Oh Piękny Lublinie! Ileż Cię trzeba wielbić, ten tylko się dowie kto Cię stracił!}
{Fara.}
{Tul mnie tul!}
{John The Gigant.}
{Świąteczne śmieszki.}
{Lazurowy Zalew.}
{Ulubiona (niestety) zabawa chłopaków na spacerach. Walanie się.}
Z wyspy na Końcu Świata, korespondent Pe eN.
allo allo! co tu taka cisza? co tam u chłopaków? chociaż parę fotek z podpisikiem proszę - bardzo udane są, te zdjęcia i podpisiki!
OdpowiedzUsuń